Porady Duchowe

24 listopada 2024

    Z PRZUMRUŻ. OKA CZĘŚĆ VI (ostatnia)
Co wyziera spod tej sutanny?! (cz. 3)

     Diabelskie psikusy.
    Nienawiść panująca w piekle szczęścia nie daje, więc towarzyszy jej piekielny smutek. Superpyszny szef dusi każdą indywidualność i gasi w zarodku każdy przebłysk mniej piekielny. Możliwe, że demony bardzo cenią sobie możliwość pobytu na ziemi, gdzie czasami spod ich czarnej maski przeziera odrobina anielskiej natury, stworzonej przecież do wiecznego szczęścia i radości. Jednak nawet i wtedy chyba nie potrafią odróżnić wesołości od złośliwości!
    Opowiedziałem już o tym, jak bawili się moim samochodem, podstawiając mi kopyto w drodze do kościoła na Mszę świętą, czy też o ich reakcji na moc Różańca. Wpuścili mnie dwa razy w maliny, sugerując mi bliski odlot do Nieba, a nawet wskazując jego datę. Dzisiaj mogę się z tego pośmiać, ale gdy nadeszły oczekiwane godziny, nie było dla mnie łatwe czekanie na kolesiów, którzy mieli mnie wyprawić w najdalszą podróż! Sięgnę jednak do historyjek, które stały się udziałem tych ludzi, którzy u mnie szukali pomocy.
    Zwykłe piekielne psikusy są na porządku dziennym na całym świecie, chociaż rzadko są demonom przypisywane. Mechanikowi wypada śrubka i im dłużej jej szuka, tym bardziej się denerwuje, aż w końcu zaklnie. Właśnie na to czekał piekielny „pomocnik” i gdy się doczekał, odchodzi jako tryumfator, a śrubka nagle się znajduje. Albo coś ważnego leżało na wierzchu, a gdy trzeba się tym posłużyć, znika. Nie pomaga nerwowe przeszukiwanie całego domu, a po jakimś czasie, gdy to coś nie jest potrzebne, pojawia się w widocznym miejscu. Ale zdenerwowanie tym szukaniem, może gwałtownie okazywane, uczyniło smutnego dowcipnisia zwycięzcą.
    Demony „pomagają” w kuchni, w różnych zajęciach gospodarskich, w skakaniu sobie ludzi do oczu, w pogrążaniu się w nałogu takim czy innym, w chorobach ludzi i zwierząt hodowlanych, w psuciu urządzeń (a przynajmniej zakłócaniu ich pracy). Oto w drukarni z moich matryc foliowych zaczyna się druk tekstu, ale drukarka ściąga go na jedną stronę, po drugiej podwajając margines. Raz, drugi, trzeci – drukarz bezradnie rozkłada ręce, nie miał nigdy czegoś takiego. Kropię drukarkę wodą egzorcyzmowaną i wypowiadam krótki rozkaz-egzorcyzm, a potem proszę: drukuj Pan. Wszystko idzie bez szwanku! Inny przykład: z wielkiej drukarni pod Warszawą dzwonią do mnie: co Ksiądz za książkę nam dostarczył?! Największa, nowoczesna maszyna, do tej pory pracująca bez zarzutu, teraz nam się psuje! Poza tym nagle chwyciła drukarza i tak nim walnęła o ścianę, że musieliśmy wezwać karetkę! Mógłbym im opowiedzieć, co działo się u mnie w domu: wybuchł piec centralnego ogrzewania i wyrzucił wodę w taki sposób, że z sufitu lała się wprost na komputer, na którym właśnie nad tym tekstem pracowałem… Ta książka dla dzieci i młodzieży zawierała m.in. sny-wizje św. Jana Bosko o działaniu demonów, np. przeszkadzających chłopcom w spowiedzi.
    Otrzymałem z różnych stron Kraju około dziesięciu zgłoszeń nadzwyczajnych zjawisk, najczęściej wyrządzanych szkód, jednak nie zawsze przypisywanych gościom z piekła. Przyniosła mi do poradni pewna kobieta metalową pokrywkę garnka, wygiętą w ósemkę, jako rzekomy dowód na to, jakiego ma podłego sąsiada. Kilka razy wymieniała w domu zamki, a mimo to, gdy idzie po zakupy, ten – oczywiście jej zdaniem – jakoś wchodzi i robi jej bałagan, rozrzuca i niszczy przedmioty. Musiałem jej uświadomić, jaki to „sąsiad” to robi, i podać sposób na odniesienie nad nim zwycięstwa, o którym dalej.
    W pewnym domu pojawił się smród spalenizny, potem zaczął się nasilać. Zaczęto szukać źródła, ale nawet wielki remont nie pomógł. Tak śmierdziało, że w końcu mroźną zimą musieli spać przy otwartych oknach. Gdy ktoś z tego domu poszedł do kościoła i od wejścia poczuł i tam spaleniznę, dopiero się zorientował, że nie jest to zjawisko naturalne. Po latach cierpienia, otrzymawszy ode mnie wskazówki, rodzina szybko uwolniła się od tego dowcipnego natręta.
    Coś podobnego działo się w innym domu: spod podłogi zaczął wydobywać się przykry fetor jakby smoły czy lepiku. Nie pomogło zerwanie nawierzchni (chyba klepki), usunięcie starej warstwy lepiszcza i zastąpienie jej nowoczesną. Moja interwencja w postaci instrukcji pozwoliła gospodarzowi na pozbycie się smrodu, rogaty musiał go sobie zabrać.
    Najwyraźniej – w sposób nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości – piekielny gość wziął sobie na kieł wiejskie gospodarstwo, kupione bez załatwienia koniecznych formalności prawnych. Właściciel nie chciał dopełnić tego obowiązku, wziął zapłatę i umarł, zabierając prawo własności do grobu. Co tam się działo, można by było długo opisywać. Rogaty natręt posunął się do tego, że swoje psikusy… potwierdzał na piśmie! I tak, gdy rodzina po zakupach napełniła lodówkę, po powrocie z pola zastała na stole kartkę ze słowami: „Ale dobre było!”, a lodówka była pusta. Diabeł wycinał pazurem jak brzytwą kartki z zeszytu dziewczynki w pokoju, materializował je w kuchni pod sufitem i puszczał, by szybując spadały na podłogę. Przeczytali np.: „Ale się dzisiaj prosiakom wylatało!”, a tego dnia rano zobaczyli wszystkie świnki na kalenicy dachu stodoły, siedzące rządkiem okrakiem – w tym momencie po kolei turlały się i z dachu spadały. Miałem u siebie cały plik diabelskich liścików, pisanych różnymi kolorami flamastrów w nieporadnym chłopskim stylu. Gość chwalił się swoimi wyczynami, choć bywało, że przed czymś przestrzegał, lecz go nie posłuchano. „Nie kupujcie krowy, bo ją potnę” – słowa dotrzymał, pociął jej kopyta i wymię, musiano ją zarżnąć. Niszczył nowe ubrania w szafie, na polu rzucał kamieniami w pracujących, a nawet – być może – uśmiercił gospodarza, zawsze zdrowego i silnego: ten przekroczył próg kuchni i runął martwy…
    Rodzina przyjechała do mnie, odwiedziłem ją, podpowiedziałem sposób działania (podobny jak w sytuacjach powyższych): na mocy Bierzmowania sami stańcie się egzorcystami. Uklęknijcie przed Bogiem i to wszystko, co będzie was odtąd spotykać z tej strony, przyjmijcie jako swój krzyż, ofiarując go Bogu za nawrócenie konających w grzechu ciężkim. Tego piekło nie może wytrzymać: oto pracowało nad kimś latami i stoi nad nim przy zgonie, żeby duszę porwać, a ona otrzymuje prawo do skorzystania z ofiary czyjegoś krzyża, pogrąża się w głebokiej skrusze i dostępuje Bożego miłosierdzia. Napastnik został pokonany swoją własną bronią i o tym wie: gdy będę tamtych atakować, stracę te dusze, za które oni ofiarowali się Bogu! Dodam jeszcze, że może po roku ta rodzina znowu przyjechała z płaczem: rogaty powrócił! Okazało się, że sprawa ofiarowania Bogu codziennego krzyża u nich wyblakła, a nawet poszła w zapomnienie, co przeciwnik skrzętnie wykorzystał. Musieli wrócić na tę drogę.
     Ksiądz wróżbita…?
    W Argentynie kupiłem kilka książek o „czytaniu z ręki”, ale bagaż był za ciężki do samolotu, więc miano mi je wysłać do domu pocztą. Tak Bóg sprawą pokierował, że nigdy to nie nastąpiło, być może z powodu bankructwa dyrektora firmy, który mnie zaprosił. Jednak jedną z nich przywiozłem i próbowałem czegoś się z niej nauczyć. Gdzieś komuś zapowiedziałem trudności życiowe i podniósł się w rodzinie taki lament, że byłem tym mocno zdziwiony. Pewien ksiądz chciał mnie sprawdzić i podawał mi dłoń z pytaniem o to czy ma babę, a gdy zaczynałem się jej przyglądać, natychmiast ją cofał… Rzeczywiście wiele da się wyczytać, np. ból czy wyrwanie zęba od razu widać na linii głowy jako czerwony dołek, jednak zdobywanie doświadczenia w tym względzie pochłonęłoby dużo czasu i wysiłku, a to mnie nie pociągało. Książka miała jednak rozdział, który mnie wciągnął, a który miałem możność wielokrotnie wykorzystać w życiu: tzw. chironomię. Nazwy tej nie znajdziecie nawet w wikipedii, a odnosi się ona nie do obserwacji linii na dłoni, lecz do wyciągania wniosków z kształtu dłoni, wyglądu, długości i kształtu palców, paznokci, kąta odchylenia kciuka w dwóch stawach itd. W krótkim czasie mogę w ten sposób dowiedzieć się wiele np. o dziecku do mnie przyprowadzonym, co pozwala na wskazanie jego rodzicom, jak z nim postępować. Skutecznie zastępuje mi to testy psychologów, a rodzice potwierdzają trafność tych spostrzeżeń i uwag. Gdy do tego dodam wyniki obserwacji twarzy (głowy) i uszu – choć ten opis pochodzi z innego źródła – wszystko tworzy spójną całość. Nie wchodzę tu w to, co „wypisane jak na dłoni”, lecz w to, co wpisane jest w kształt, proporcje i wygląd dłoni (nawet widzianej z daleka, np. podczas gestykulacji). Przy tym nie obchodzi mnie, jak mnie ludzie nazwą i co będą mi przypisywać, gdyż tylko Bogu chcę się w pełni podobać, a On chyba nie ma nic przeciwko temu, skoro takimi nas stworzył!
     Jakiś durny rekolekcjonista…? No to cześć!
    Zdarzyło mi się, jako studentowi KUL, zastępować znajomego ojca duchownego w prowadzeniu dorocznych rekolekcji dla grupy księży. Jednym z poruszanych przeze mnie tematów był tzw. „opus operantis”, czyli zależność skuteczności sakramentów od osobistego zaangażowania i poziomu moralnego szafarza. Moja teza brzmiała: to prawda, że sakramenty działają same ze siebie, własną mocą nadaną im przez Chrystusa, ale w jakimś stopniu także osobisty wkład i potęga wiary kapłana przydaje im skuteczności. Drugim trudnym tematem była konieczność sprawowania w naszym życiu nie jednego, lecz jednocześnie dwóch rodzajów kapłaństwa: tego wynikającego z naszych święceń, ale i chrzcielnego czyli powszechnego albo „królewskiego”, jak nazywa je św. Piotr Apostoł. To drugie polega na ofiarowaniu Bogu samego siebie, a nawet całego siebie… Dlatego nasz osobisty krzyż ma tu tak ogromne znaczenie. Mnie wydawało się to absolutnie oczywiste, lecz… kilku księżom nie tylko się nie spodobało, lecz ich wprost oburzyło! Zawiązała się wśród nich opozycja i po prostu spakowali manatki i wyjechali. A teraz tak sobie myślę, że gdy ich spotkam w Niebie – wcześniej czy później, bo przecież to dobrzy ludzie – porozmawiamy sobie o tym zdarzeniu. Zobaczymy je w świetle Bożym i poznamy życiową drabinę – wszystkie jej szczeble, prowadzące każdego z nas do Chwały. Będzie wśród nich także szczebel durnego rekolekcjonisty, w roli którego – ich zdaniem – wystąpiłem…
     Mało pobożne chrapanie.
    Bywały dni, gdy trzeba było iść do ołtarza, a ogarniał mnie taki bezwład i słabość, że musiałem położyć się na chwilę na kanapie obok kaplicy. Aniołowie pomagali mi szybko odpocząć, ale potrzebowali do tego mojego zapadnięcia choćby na chwilę w mini-drzemkę. Zdarzyło się kilka razy, że czekający na Mszę świętą, mając przed sobą duży zegar, nie wytrzymywali dłuższego opóźnienia, lecz szli do mojej kryjówki i mnie budzili. Alarmowało ich moje głośne chrapanie! Gdy teraz spotkam się z tymi Aniołami, których nazywałem swoim wspaniałym konsylium (pochylającym się nade mną), zapytam ich, czy bez tych odgłosów, wybitnie nie kościelnych, nie mogło się obejść…
     Kucharz niedoskonały.
    Im byłem młodszy, tym odporniejszy miałem żołądek, więc jeśli pojawił się u mnie na dłużej gość, mógł przy mnie wypróbować swoje możliwości. Pewnej młodej damie zaproponowałem, że zrobimy sałatkę warzywną, co przyjęła z entuzjazmem. Zapełniliśmy nią duży szklany klosz i jedliśmy ją przez kilka dni jako danie główne, wymieszawszy ją z twarogiem. Gdy dama stwierdziła, że chyba nasz pokarm zaczyna kwaśnieć, wsypałem sporą ilość mleka w proszku, wymieszałem i ze smakiem zjadałem. Ona mi towarzyszyła w milczeniu, pewno nie miała odwagi kręcić nosem, aż w końcu nie wytrzymała i stwierdziła, że niewiele zostało i nie będzie mnie objadać, wystarczy jej suchy chleb…
    Ileż to było w życiu przymiarek do różnych diet! Była i próba ze św. Hildegardą, której książki zaciekawiały, intrygowały, ale niekiedy i zdumiewały. Gdy trafiłem u niej na stwierdzenie, że fasolki szparagowej ludzie jeść nie powinni, gdyż jej łupiny nadają się tylko dla zwierząt – podziękowałem Świętej za dalsze zasiadanie przy jej stole. Skoro tak fasolkę lubię i dobrze mi idzie, niech już ja sobie będę na ziemi tym bydlątkiem Bożym, a w Niebie, już na wesoło, porozmawiamy sobie i o fasolce.
    Swego czasu razem z siostrą, o dwa lata młodszą, uczyliśmy się gotować zupę chińską, opartą na pięciu kolejnych smakach, kształtach i kolorach warzyw i innych składników. Szło nam nieźle, i po zachowaniu odpowiedniego porządku wrzucania ich do garnka otrzymywaliśmy rzeczywiście magazyn energii: przyjemne ciepło rozchodziło się od głowy do stóp. Zajmowało to jednak dużo czasu, gdyż po wrzuceniu składników trzeba było odczekać kilka minut, więc daliśmy sobie spokój. Bardzo możliwe, że stałe odżywianie się taką zupą działałoby jak lek, nie tylko pokarm, wszystkie narządy otrzymywałyby energię sobie właściwą.
    Ale coś mi jednak z tego zostało. Gdy chciałem czymś zainteresować grupę pań, mogących się nudzić w towarzystwie teologa, udawałem chińskiego kucharza. Pytałem je: gdy coś ci się przypaliło, a szkoda wyrzucić, czym osłabić smak i zapach spalenizny…? Milczenie. A gdy coś jest za słodkie, co z tym zrobić? Za cierpkie czy za ostre…? Za słone albo za kwaśne? I tu sutannowiec wprawiał je w podziw i zachęcał do zapisania, ale do dzisiaj nie wiem, czy i na ile to wykorzystały. Wyobrażam sobie w tym miejscu zaciekawienie ze strony Czytelniczek, ale cóż, chińskiej szkoły otwierać tu nie będę – obejdźcie się smakiem. Jakim, którym z tych pięciu? Według własnego gustu. Tylko eksperymentów z mlekiem w proszku, czyli z odkwaszaniem, zbyt często robić nie radzę. Lepiej zrobić czegoś mniej i zjeść świeże.
    A jednak zaspokoję dociekliwość pań, bo by mi nie darowały, że „smaki” zabrałem ze sobą do Nieba, gdzie już nie panują ziemskie prawa, więc wszystko wygląda inaczej. Oto ich zestawienie:
    1. Co czym przezwyciężyć, a przynajmniej osłabić?
GORZKI (SPALENIZNA) ––> zimną wodą, solą (także przypalony garnek, choć mamy płyn do tego specjalny).
SŁODKI ––> kwasem, zieleniną puszczającą sok
OSTRY (CIERPKI) ––> wrzątkiem, smakiem gorzkim (kawa, piołun itp.)
SŁONY ––> słodkim (miód, ksylitol i in.)
KWAŚNY ––> ostrym (cierpkim), zasadowym (nabiał, zwł. mleko w proszku, soda)
    2. Co czym wzmocnić?
GORZKI ––> kwaśnym
SŁODKI ––> gorzkim (np. kawę odczuwamy jako słodką)
OSTRY (CIERPKI), O ODCZYNIE ZASADOWYM––> słodkim
SŁONY ––> ostrym (cierpkim), zasadowym (ostre przyprawy zastępują sól)
KWAŚNY ––> słonym (stąd np. przekisz. kapusty nie osłabia się zimną wodą, tylko ciepłą z sodą).
     Tak mówi, że ziewać się chce…
    Niejeden mówca, np. wykładowca, zaczyna odczuwać dyskomfort, gdy zauważy pierwszych słuchaczy ziewających… Jest takie powiedzenie, że ziewanie udziela się innym, więc i następni, mimo woli, „podpadają” mówcy. Gdyby jednak ten znał przyczynę tego zjawiska, pewno reagowałby inaczej, gdyż nie są to objawy lekceważenia lub znudzenia jego mową, lecz po prostu… niedotlenienia mózgu!
    Początkowo słuchali go w napięciu, uważnie, ale mózg tym szybciej zużył zapas tlenu. Wtedy włącza się, przemyślany wspaniale przez Stwórcę, mechanizm szybkiego dotleniania: przy bardzo szerokim (wolę powiedzieć obrazowo: wysokim) otwarciu ust, aż do maksimum, otwiera się kanał dotleniający mózg. Oczywiście tlen musi dojść z płuc, a jeśli nie ma go w płucach, jak go uzupełnić w niewielkim pomieszczeniu? Należałoby wyjść na świeże powietrze, a przynajmniej otworzyć okna i przewietrzyć pomieszczenie, a następnie wdrożyć chwilę gimnastyki (np. podnieść ręce i wykonać kilka głębokich wdechów). Doświadczony mówca to zrobi i dalej może mówić, inny natomiast będzie się denerwował i oburzał na słuchaczy i osiągnie tylko tyle, że zaczną opuszczać się ich głowy i zamykać oczy, a świadomość chwilami się wyłączy. Nie trzeba żałować czasu na zarządzenie przerwy, ale w określonym celu, który trzeba podać: ma być aktywna i spowodować dotlenienie, a kto chce stać w kącie albo siedzieć, niech nie wychodzi. Ja uciekałem się w takich sytuacjach do zaintonowania pieśni wielbiącej Boga, oczywiście w pozycji stojącej i z uniesionymi rękami. Można by było zakomenderować: wszyscy ziewamy jak krokodyl pożerający bawołu! – ale tego robić nie radzę…
     Czym częstuję cukrożernych.
    Jako proboszcz obywający się bez gospodyni bywałem częstowany słodkościami, które zostały po weselu albo pogrzebie. Im więcej tego było, tym więcej zarabiali na mnie dentyści, zaczęły też strajkować oczy. Nagle jednak powiedziałem STOP, gdy wpadła mi w ręce książka o szkodliwości cukru, który jest rafinowany – wszędzie na świecie – przy użyciu kwasu węglowego, wapna gaszonego i kwasu siarkowego. Na jej podstawie opracowałem artykulik o działaniu na nasz organizm tzw. dwusiarczynu czyli pochodnej kwasu siarkowego, wyliczając aż kilkanaście jego skutków – od zmęczenia i senności aż do cukrzycy i raka. Taką ulotkę zawsze miałem w zakrystii i na otrzymywany słodki poczęstunek odpowiadałem własnym: wręczałem ją jako prezent. Obdarowane nim panie pięknie dziękowały, a dopiero w domu łapały się za głowę: wesele i pogrzeb muszą być słodkie, bo co goście powiedzą, ale proboszcza lepiej omijać z daleka! Dodam jeszcze, że od chwili cukrowej abstynencji wzrok szybko mi się poprawiał, a zęby…? Stracone przepadły aż do Bramy Nieba (tam ma się już nowe), a reszta w zasadzie się uspokoiła. Po dużym remoncie nie byłemu u dentysty od ok. 30 lat.
     Syndrom oseska u dorosłego chłopa.
    Osesek to dziecko, które matka karmi własną piersią. Chociaż się na tym nie znam, ale wyobrażam sobie, że dla dziecka charakterystyczne jest to, że nakarmione od razu zasypia. A ten „chłop” to ja. Chociaż już dawno piersi nie ssałem, wszak mam 78 lat, nawyk oseska u mnie pozostał! Już w trakcie jedzenia robię się senny, co sprawia, że potrafię zasnąć z łyżką w ręku lub z widelcem, z którego coś spada, a on sam wymyka się z mojej dłoni. Bywają nieraz zabawne sytuacje: przygląda mi się gość zaproszony do stołu i nie może się nadziwić mojemu zasypianiu, albo trzymany w dłoni rondel z zupą (z którego dna coś dojadam) nagle ląduje na moich kolanach, oczywiście dnem do góry. Wystarczy kilka łyków ciepłej wody, żebym zrobił się tak senny, że za nic wziąć się nie mogę, tylko paść na łóżko. Jak to – myślę sobie – przecież niedawno z łóżka wstałem, bo trawiłem obiad, a tu znowu…?! Tylko jedno mi na myśl przychodzi, a jest to modlitwa: „Takim mnie Boże stworzyłeś i takim mnie masz! Jak to dobrze, że ostatnio stwarzasz mnie jako emeryta i mogę sobie na to pozwolić bez żadnego wstydu, jak osesek przy piersi matki… Już niedługo w naszym wspaniałym Niebie nie będzie trzeba ani jeść, ani trawić, ani odpoczywać, ani nawet spać – łóżek tam nie ma, a żaden z aniołów na kuchni się nie zna”.
     Coś od sołtysa Kierdziołka.
    Na koniec dwa kawałki nie moje, lecz siedzące we mnie od kilkudziesięciu lat, od czasów cyklicznej audycji radiowej „Podwieczorek przy mikrofonie”. Wyszły z ust jednego z bohaterów audycji, sołtysa Kierdziołka, który swoje skecze zaczynał od „Cie choroba”. Nie są niesmaczne, wprost przeciwnie: nadawały się do opowiedzenia przy niejednym stole, a nawet kucharkom w okienku restauracji.
     Karnawałowe zawody
    Koło gospodyń wiejskich nasmażyło pączków i ogłosiło zawody o puchar największego ich pożeracza. Na czoło wysforował się Franio Stelmaszków, który pierwszy zjadł ich całą misę, został w niej już tylko ostatni. Można sobie wyobrazić doping ze strony całego otoczenia! Jednak Franka coś jakby zamurowało: podparł się dziwnie łokciami i tylko w milczeniu kręcił głową. Wreszcie się odezwał: „Ja jestem człowiek uczciwy!” (powtórzył to kilka razy). „Franiu, co to znaczy…?” (nikt tego nie rozumiał, nagroda była już prawie zdobyta). „Ja jestem człowiek uczciwy. Nie bede jod ostatniego, kiej na pierwszym już siedze!”.
     Kelner fajtłapa
    W restauracji nieistniejącego już warszawskiego hotelu „Dom Chłopa” pewien rolnik zamówił obiad. Długo bez ruchu siedział nad zupą, która mu wystygła, rozglądając się za kelnerem. Gdy go w końcu dostrzegł, przywołał ręką i głosem, wypowiadając tylko jedno słowo: „łyski!”. Ten natychmiast pospieszył z kieliszkiem i butelką, nalewając klientowi trunku, rolnik jednak ani drgnął. Po długim oczekiwaniu znowu w podobny sposób przywołał kelnera z butelką, ten jednak zdziwiony zwrócił mu uwagę: „Przecież Panu nalałem i Pan wcale nie tknął!”. Tego już klient nie wytrzymał, lecz podniesionym głosem powiedział co myśli: „Ja widze, że Pan troche ucuny, ale nawet tego nie rozumi?! Ja wyraźnie powiedział: „łyski”, a Pan co? Ja zamówił u Pana zupe, ale cym ją bede jod, palcem?!”.
     Dziwna zupa
    Moja ciocia w roli kucharki mawiała, dając nam garnek do wylizania: „Kto zjada ostatki, ten piękny i gładki”. Czy ta reguła zawsze się potwierdza?
    Do przydrożnej restauracji wpada o zmroku zdyszany klient: „Jak to dobrze, że jeszcze otwarte! Ma Pan coś jeszcze do jedzenia?!”. „Gary już puste – odpowiada sprzątający – została tylko sliwkowa”. „Dawaj Pan, aby coś na ząb!”. Po kilku łykach zatrzymał się i pokręcił głową: „Nie tylko zimna, ale jakaś taka…? To jest śliwkowa?! Przecież tu pływają ziemniaki, jakieś skwarki…?”. „Panie, przecież ja mówił wyraźnie, jaka jest. Czego ludzie nie dojedli, my sliwali, sliwali, i tylko taka została!”
*  *  *

    Niebo, do którego odlatujemy, jest Oceanem Szczęścia, ale czy może być szczęście bez radości? Jest więc ona czymś charakterystycznym dla wszystkich Niebian, ale i na ziemi rozdmuchujmy gorliwie jej nikły płomyk, u siebie i u innych. Do spotkania w Wiecznym Szczęściu, Przyjaciele!

    ks. Adam Skwarczyński, jesienią 2024


    UWAGA!
    Pod tym samym tytułem Z PRZYMRUŻENIEM OKA wyszła z druku 14 listopada broszura 56 stron formatu A5, spięta zszywką, z kolorową okładką. Kto by chciał ją mieć, może zamówić pod tym samym warszawskim adresem, co poprzednie książki ks. Adama Skwarczyńskiego.
    Komu nie zależy na broszurze, a chciałby całość wydrukować sobie (lub tylko zapisać w pamięci) w formacie A4, otrzymuje tu dziś PDF II.

PDF (cała broszura A4 28 stron)