Otrzymałem pytanie: „Mówiłeś: Ja tylko na Brauna – i co teraz?”
Miał wielu zwolenników, którzy go w wyborach poparli, ale… wydaje mi się, że oni, podobnie jak ja, doznali jakiegoś rozczarowania. Tak pięknie zaczynał, tak wielkie budził nadzieje, gdy wystartował ze swoim elektoratem z rozwiniętym nad głową jakby „sztandarem”, który stanowiły duże figury Dwojga Ukoronowanych: Jezusa i Maryi. Wydawało się, że ten wątek religijny będzie się często i mocno przewijał w jego kampanii, a nie samo tylko „Szczęść Boże”, jednak tak się nie stało. Dlaczego – nie mam pojęcia, ale głównie jego mi zabrakło, a kto wie, czy także nie Polonii z USA i Kanady, będącej pod silnym wpływem opiniotwórczym Telewizji Chrystusa Króla.
Obrazowo można by to tak przedstawić: ruszył z kopyta galopem na pięknym białym rumaku, a do mety dojechał… na czarnej chudej szkapinie, która ledwo poruszała kopytami, by kopnąć w ten czy w inny sztandar, podczas gdy sztandar „startowy” gdzieś po drodze zaginął.
Stwierdzając fakt, nie dociekam przyczyny pójścia po tej linii ani nie podważam akcji i wysiłków p. Brauna, wyraźnie odróżniających go od innych kandydatów, a i mnie się z zasady podobających. Widzę teraz wyraźnie, że na starcie porwał się, być może, z motyką na słońce i potem ręce mu opadły. Bo nie chodzi tylko o to, że nie byłby w stanie zmobilizować „naszego” rządu ani episkopatu do pełnego sfinalizowania Intronizacji Chrystusa, ale przede wszystkim ta najpiękniejsza idea obumarłaby w zalążku, nie poruszając ani serc, ani umysłów większości Rodaków! Bo przecież musiałaby ona objąć w pierwszym rzędzie rodziny, a dopiero potem parafie, diecezje, kraj. A czy wiele znalazłoby się dzisiaj takich rodzin, które byłyby w stanie przebudować swoje codzienne życie w oparciu o fundament Ewangelii? Gdyby Jezus wszedł do ich mieszkania i postawił warunki: jeżeli chcecie abym tu królował, musicie wyrzucić – z tego miejsca, z kieszeni, ze swojej zaśmieconej wyobraźni, z duszy, ze swoich dążeń i upodobań to, i jeszcze to, a i nie zostawić tamtego – zawołaliby: „NIE! Przyjdź później, bo teraz nas na to nie stać!”
Prawdziwe i cenne było w wystąpieniach Grzegorza Brauna i powracające jak refren wzywanie Polski do boju o własną suwerenność, którą trzeba odzyskać, by móc czynić dalsze kroki w dobrym kierunku. Obawiam się tylko, że wielu słuchaczy nie umiałoby wyjaśnić, na czym ta suwerenność miałaby w praktyce polegać i jaką drogą do niej dążyć. Może należało do nich mówić, jak nasz Boski Nauczyciel, „przez przypowieści”…?
Cóż więc nam teraz pozostaje? Oczywiście poprzeć w wyborach kandydata o poglądach prawicowych, bliskich Ewangelii, nawet gdyby nie pod każdym względem można było ufać, że zdoła wypełnić swoje obietnice i plany. „Gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma” – głosi dawne powiedzonko. Poprzyjmy go gremialnie i mocno, gdyż jest to dla nas jedyna szansa, a i niebezpieczeństwo przegranej jest wielkie, wraz z jego konsekwencjami w życiu publicznym, i nie tylko. Wielkie także ze względu na nieuczciwość tych na samej górze podających wyniki – bo kto im cokolwiek udowodni, gdy zechcą żonglować procentami, jednemu je ujmując, a drugiemu dodając? Zresztą czy już tego nie zrobili w pierwszej turze? Moi znajomi są przekonani, że – sądząc po liczbie uczestników spotkań z Grzegorzem Braunem – to właśnie on zwyciężył w tych wyborach, tak w Kraju, jak i za granicą! A jak się „wybiera” w Tuskolandii, może wskazywać nagranie odpowiedzi, wpisanej do komputera robota nazywanego „Sztuczną inteligencją”. Gdy zapytano o wynik, rozległ się damski głosik: „W drugiej turze wyborów 1 czerwca zwycięzcą został R. T., który otrzymał ...% głosów, podczas gdy kontrkandydat K. N. otrzymał ...%”. Potraktowałbym to jako żart, gdybym sam nie słyszał!
Wykażmy się teraz prawdziwą miłością Boga i Ojczyzny, która jest naszą matką! Stańmy w obronie prawdy – także tej przez duże P, gdyż jest nią sam nasz Pan Jezus Chrystus. Przy Bożej pomocy i z Bożym błogosławieństwem.